czwartek, 18 sierpnia 2011

Moje włoskie dania ratunkowe

Do Florencji przybyłam w listopadzie. Zostawiłam rzeczy w domu i wyruszyłam… 


Pierwszy przystanek – obiad. Pech chciał, że właśnie rozpoczęła się sjesta… Po kilku minutach wędrówki znalazłam restaurację, z której nieopatrznie wyłonił się właściciel. Podbiegłam do niego i poprosiłam, żeby mnie przyjął. Pan uprzejmie się zgodził i przygotował mi ravioli ze szpinakiem. Do tego przyniósł pyszne winko domowej roboty. Świetna sjesta, a obiad ratunkowy - wyborny...


Inne moje danie ratunkowe wiąże się z Wenecją. 


W Wenecji parę lat temu spędziłam Wigilię. Wylądowałam w przepięknym hotelu z widokiem na kotłownię. Nie liczyłam na przybycie Mikołaja, ale coś zjeść chciałam.  Wybrałam się do restauracji na Calle Larga San Marco i zamówiłam conchiglioni, czyli muszelki. Pan powiedział – jakieś dwie godziny… 

Dobrze, postanowiłam wyjść i pozwiedzać, panu obiecywałam gorączkowo, że wrócę. Na spacerze wstąpiłam do cukierni i kupiłam czekoladki – z cynamonem, migdałami, burbonem, pomarańczą… Pomyślałam, że miło będzie zjeść kilka smakołyków przy rozświetlonej, weneckiej kotłowni. 

Wróciłam do restauracji, pan poinformował uroczo, że conchiglioni nie ma. Odpowiedziałam „wezmę byle co, byle było”. „Jakieś dwie godziny”. I znów poszłam na spacer. 

Tym razem trafiłam na Włocha sprzedającego na jednym z kanałów owoce. Kupiłam kilka, zjadłam w drodze do restauracji. Kolacja dla mnie była, wprawdzie po czterech godzinach (nigdy nie zdarzyło mi się czekać tak długo) ale wyśmienita. Pizza. Zwyczajna, najprostsza margerita z kilkoma listkami bazylii. 

Po powrocie do hotelu zjadłam czekoladki. Smakowały wybornie.

Mediolan. 

Tu było trochę inaczej. Dotarłam do Mediolanu w pierwszy dzień świąt, koło godziny 15 i byłam potwornie wygłodniała. Wilk z żołądka wrzeszczał na całe Włochy. Biegałam po mieście w poszukiwaniu restauracji i znalazłam. Piękne miejsce niedaleko placu katedralnego. 

Miejsc wolnych w środku nie było, ale na zewnątrz ustawiono kilka stolików i nagrzewano je olbrzymią lampą. Na mnie trafiło miejsce pod lampą. Nie wiedziałam, czy nie wyjdę pomarańczowa. Dań nie przygotowywano, były natomiast, jak je nazwałam, „używki”, czyli dania już używane. Ja dostałam pół porcji spaghetti. Było naruszone i  dość chłodne, nawet ciepło lampy nie było w stanie mu pomóc. Zamówiłam podwójne espresso i podjęłam wyzwanie. Wilk w żołądku poskromiony. 

Z restauracji wyszłam w miarę zadowolona i ruszyłam na podbój miasta. Przede mną bądź co bądź katedra. Po kilku minutach byłam już na placu i oczom mym ukazał się budynek z dwupiętrową restauracją. Otwartą! A cierpliwość by popłaciła. I tak weszłam. Parter wyglądał trochę fast foodowo, więc weszłam na pierwsze piętro – samoobsługowe. A tam pełna gama dań, smacznych, włoskich, ciepłych i ciast na deser. 
Najadłam się, wilk nie tylko poskromiony ale i przegnany na tysiące kilometrów. Pech chciał, że katedra była zamknięta, więc wróciłam do hotelu i obejrzałam włoską operę mydlaną. 

Następnego dnia czekał mnie powrót do domu. Trochę smutno, kilka tygodni pobytu może przywiązać do Włoch. W drodze powrotnej zjadłam resztę weneckich czekoladek. 

Ciao Milano, ciao Italia, ciao cioccolatini.

Oby do następnych :). 

Dzięki za przeczytanie!

4 komentarze:

  1. Katedra mediolańska chyba ciekawsza z zewnątrz, niż wewnątrz. Ale najfajniej jest na dachu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aha, to połowa sukcesu! Z zewnątrz widziałam :) W takim razie muszę się jeszcze wdrapać na dach :)
    Fajnie czasami popatrzeć sobie na świat z góry :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Florencja, to piękne, nostalgiczne miasto, najpiekniejsze nocą!

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak, Florencja rzeczywiście nocą jest śliczna. W okresie świąt Bożego Narodzenie każda uliczka ma przewieszone przez ulicę światełka. Nawet nieźle to wygląda.

    OdpowiedzUsuń