poniedziałek, 21 lutego 2011

Z daleka - czyli opowieść z pogranicza

Z rękami w kieszeniach to daleko, Panie, nie zajedziesz. Mów co chcesz, ile chcesz, ale daleko nie zajedziesz. Trzeba działać.
U mnie na wsi były takie dwie dziewczyny, czekające latami na dar niebios. Liczyły na odrobinę boskiej litości. „Nawet, jeśli nie dla nas”, mówiły, „to dla innych dar z niebios spaść może. Wtedy wystarczy być blisko, by dotknął nas jego promień”. I tak czekały, chodząc po polach, siedząc na łące i wyobrażając sobie jak może taki mały dar, specjalnie dla nich, wyglądać. I skąd dar wie, na kogo ma spłynąć. Może nie wie? Budziła się w nich wtedy nadzieja, że zdołają odwrócić tor daru i całe wielkie szczęście spłynie właśnie na nie.
Błędnie krążąc po zabłoconych uliczkach, z gasnącym odbiciem daru w oczach, wracały do domu na ciepłą kolacją. Spały zawsze razem, budziły się o tej samej porze, ubierały się tak samo. Myślały, że nikt ich nie odróżni i wielkie nieszczęście, przed którym dar nie zdołałby ich ustrzec, nigdy nie rozpozna, którą powinien zabrać. Myślały, że to je uchroni. Póki co, nie chroniło.
„Hej bliźniaczki” wołali ludzie „która z was jest bardziej szurnięta? No która?” Bezczelnie patrzyli im w oczy, podskakiwali jak małpy i śmiali się w głos. One, dumnie krocząc główną ulicą, wydawały się niewzruszone. I szły, szły jedna obok drugiej.
Nie pamiętam, którą z nich byłam, pierwszą czy drugą. I nie pamiętam, która z nas była bardziej szurnięta. Ale zawsze razem, myślałam.
A tu taki żart. Moja siostra bliźniaczka, moja połówka, moja skorupka, moja osłona, moje ja połowiczne, odeszło. Zakochało się w parobku z sąsiedniej wsi i odeszło.
I co zrobisz? Ręce do kieszeni, bo nic nie zrobisz.
Tak było zawsze, odkąd pamiętam, co dostałam, to zaraz ktoś mi to zabrał. Nawet mały komunijny rowerek, najgorszy w całej wsi, ktoś buchnął sprzed sklepu. „Trzeba było pilnować!”, krzyczeli. Ale jak tu pilnować, wystarczy wejść po mleko, a już ktoś kradnie dziecięcy uśmiech. Takie życie.
A moje życie zatrzymało się w miejscu, między porankiem a nocą, nocą a świtem, ani drgnęło. Myślałam – do czasu! Przyjdzie czas, przyjdzie dar i moje losy się odmienią. I tak czekałam na ten czas i na ten dar. Czas był, owszem, odbił głębokie pręgi na mojej twarzy i uciekł tchórzliwie nim zdążyłam spojrzeć w lustro. Ale dar? Może schował się za czasem, bym nie mogła go dostrzec? Bym nie mogła z niego wydrzeć nawet kawałka nadziei?
Moja ciotka, poczciwina, sklerotyczka, mawiała „Idź za wodę dziecko, bo tu to nic Cię dobrego nie spotka”. „Za jaką wodę ciociu? Wody tu nie ma”, odpowiadałam. Ciotka po wojnie wróciła na naszą wieś z małego miasteczka nad Bugiem i tak jej ta woda w pamięci została, że już nic prócz niej. Tak i mnie została ta woda po ciotce.
Dni mijały, ludzie odchodzili, ja krążyłam między domem a polem, aż mi to pole zbrzydło. Moje pole, na którym wypatrywałam niebiańskiej miłości, na którym z moją połówką – skorupką rozkładałyśmy koc i nie martwiąc się niczym zajadałyśmy bułki z masłem.
Na tym polu umarł mój brat w gorączce po zbiorach. Dostał wylewu. Długo płakałam. Nikt we wsi już się mnie więcej nie czepiał. A pole pozostało niezmienione, napojone krwią i łzami wyschło na wiór, jakby niczego nie przeżyło, niczego nie zdołało zapamiętać. Jakby to, co działo się nad nim było nieważne, nieistotne. I wtedy zrozumiałam, że te opowieści o sile natury, o życiu rosnącym z ziemi, o deszczu chłodzącym rozgrzane pracą policzki, to wszystko nieprawda. Stałam tak długo na tej ziemi, a życie we mnie nie zakwitło. Padał deszcz, lecz nie ochłodził twarzy brata.
Natura jest martwa, jest śmiercią nie życiem.
I wtedy pomyślałam, że trzeba ruszyć za wodę. I ruszyłam. Spakowałam wszystkie swoje melancholie, smutki schowałam w karafce i poszłam przed siebie.
Zdarłam buty, jedne, drugie, więc szłam boso.
Szłam, nie wiedząc dokąd dotrę. Mijałam lasy, rzeki, pola i one mijały mnie. Niewzruszone moją trudną ścieżką pozostawały za horyzontem, spalone zachodzącym słońcem. Czułam ulgę zostawiając to wszystko, czułam władzę, jakbym chciała wykrzyczeć: ”A widzicie wy wszyscy?! Widzicie?! Nie stoję już w miejscu! Nie zdążycie mnie otulić swą fałszywą troską, nie zdążę was pokochać, nie pozwolę się przez was porzucić! To jest już wasza tęsknota za mną, za moimi stopami i za moim cieniem!”.
*
Każda opowieść ma swój początek i koniec, tak jak życie. Najpierw jest początek, potem koniec. Między początkiem a końcem dzieją się rzeczy rozmaite, które można ująć w całość, nazywając historią. Będąc dzieckiem myślałam, że historia tworzy się sama. Zawsze wierzyłam, że moja będzie niezwykła, że każdy jej pierwiastek okaże się cudem boskiej myśli, spełnieniem powierzonej mi misji, gigantycznym supermanem, genialnym – Hero – Braveheart. Zapomniałam tylko podać adres. I moja nadzwyczajna historia trafiła to kogoś innego, kogoś kto zwykł mawiać o sobie: „Ja to mam w życiu szczęście!” A masz szczęście! Moje!
Niepotrzebnie krzyczę, nikt mnie nie słyszy. Jestem sama, za rzeką, za lasem. W drodze donikąd buduję swoją historię. Początek już mam, koniec sam przyjdzie. Koniec nie zapomina nigdy, pamięć absolutna, mały transformer, „Kim mam być dziś dla ciebie? Wiatrem pod spadającą skałą? Ostatnim uderzeniem serca? Ostatnim oddechem, westchnieniem? Zaciśniętą dłonią spadającą na twoją twarz? Będę kim zechcesz, marzenia się spełniają”.
Przygarnęła mnie staruszka. Leżałam przy drodze wyczerpana kilkudniową wędrówką, gdy zobaczyłam nad sobą jej twarz. Pomyślałam „Boże, czy nadszedł już koniec? Czy to Ty?” Ale nie, to była Edna. Zaprowadziła mnie do swojej chaty, ubrała, nakarmiła, zatroszczyła. Ja też troszczyłam się o nią. Gotowałam dla niej, sprzątałam, przynosiłam warzywa. Ja miałam dom, a Edna mogła oprzeć na kimś swoje słowa. Mówiła bez przerwy. Zdawało mi się, że większość jej opowieści nie ma sensu. Początkowo, gdy przestawała mówić, spoglądałam na nią uważnie, czekając na dalszy ciąg opowieści. Ale ona uśmiechała się do siebie i rozpoczynała kolejną historię. Kiedyś zapytałam, dlaczego tak robi, odpowiedziała: „Świat już zna ich finał, drogie dziecko, gdy ludzie go nie znają, przestają cię słuchać, a wtedy ty możesz bezkarnie mówić, co zechcesz”. Potrafiła tak żyć, chciała po prostu żyć po swojemu. „Pamiętaj, to nie jest łatwe”, mówiła, „ Kiedyś odejdziesz, więc naucz się własnego języka, języka własnego serca, bo nikt nigdy lepiej od ciebie nie będzie potrafił do niego przemówić”.
Tak mijały dni na wsi u Edny, było mi dobrze. Suszyłyśmy razem kwiaty, zimą wieszałyśmy je nad oknami i przyszywałyśmy do wełnianych sukienek. Edna mówiła, że nie można poddać się szarudze, że wszystko na co patrzysz, odbija się w tobie rzeźbiąc twe myśli.
Edna uwielbiała swoje obrazki. Malowała ich setki. Nigdy żadnego nie potrafiłam odczytać, ona chyba też nie. Ale lubiła je, więc często chodziłam po drewno do ramek. Delikatnie umieszczała swoje obrazki w ramkach i wieszała na ścianach. Była szczęśliwa. Jej spokój roztoczył nade mną magiczny krąg. Przy niej odkryłam część siebie, nieznaną, spragnioną światła.
Któregoś dnia usiadła w głębokim fotelu, oparła głowę, usnęła i nigdy już nie do mnie wróciła.
Przyjechała jej córka. Przyjechała, spakowała wszystkie rzeczy Edny, zerwała kwiaty z okien i obrazki ze ścian. Patrzyłam jak znikają, jeden po drugim, z każdym obrazkiem odchodziła jej cząstka, jej dobra myśl, ciepły uśmiech i troska. Żegnały się ze mną. Córka Edny i potulny jej mąż zapakowali rzeczy do samochodu i odjechali bez słowa. Przepraszam, słowa padły: „Nie myślisz chyba tu zostać?”. Myślałam zostać, ale myśl ta ulotniła się równo szybko jak oni. Niewiele miałam swoich rzeczy, zmieściły się do małego tobołka. Zarzuciłam go na ramię i pomaszerowałam przed siebie. Mijając podwórka sąsiadów żegnających mnie przejmującym spojrzeniem, zastanawiałam się nad tym, w którą stronę się udać. Pomyślałam: „W stronę słońca”, a ponieważ było już późne popołudnie, poszłam na zachód. Nie znam się na geografii, nie wiem, która strona horyzontu jest dla wygnańców bardziej łaskawa. Liczyłam zatem na łut szczęścia.
I nie uwierzycie, po kilku dniach wędrówki, dotarłam do małego miasteczka. Nie sądziłam, że uda mi się znaleźć tam miejsce dla siebie, a jednak za sprawą dobrego człowieka, kowala Haruba, otrzymałam schronienie. Początkowo myślałam, że nauczy mnie swojego fachu, będę gasić żar żelaza i z młotem w rękach wybijać kolejne godziny mojego życia, ale nic takiego się nie stało. Harub miał córkę, Astrę, trochę nierozgarniętą, chciał wydać ją za mąż. Astra miała pracować dla możnego, miejskiego pana haftując serwetki, zdobiąc suknie jego żony i córek, wyszywając inicjały synów na mankietach surdutów. Jeden z tych synów miał być, w zamyśle Haruba, wybrankiem córy. Należało jedynie przekonać ojca, że Astra doskonale nadaje się na żonę i gospodynię przewidzianego dla syna majątku. Nie, nie miałam go do tego przekonać. Moim zadaniem było haftowanie i wyszywanie, ponieważ dla Astry było to zadaniem nader trudnym, dla ojca natomiast, z braku czasu niemożliwym do wykonania. Musiałam, zatem nauczyć się szyć, cerować, przepychać cieniutkie nitki przez niewidoczne dziurki igieł, nie tracąc przy tym świadomości. Tak mijał dzień za dniem, moje nowe zadanie wykonywałam pieczołowicie, czym zaskarbiłam sobie sympatię Astry i niewypowiedzianą wdzięczność jej ojca. Pan Wielki Możny Miasta składał coraz więcej zamówień, przyglądając się z zachwytem dokończonym już dziełom. Córki uśmiechnięte, matka radosna, zadowoleni synowie, słowem szczęście w domu Pana Wielkiego Możnego. Wszystko to wróżyło lepsze jutro i nam maluczkim hafciarko – kowalom. Zbliżała się zima, miałam, więc nadzieję, że w ciągu tych kilku nadchodzący miesięcy, nie zakwitnie w głowie Haruba myśl, by póki, nomen omen, żelazo gorące, córkę za mąż wydać. Zatrwożona obserwowałam rozwój zdarzeń i wyglądało na to, że Harub nie jest tak śmiały, jak śmiałe są jego zamysły. To było moim zabezpieczeniem na zimę, filarem bezpieczeństwa.
Harub córki za mąż nie wydał za tego, kogo u jej boku widział. Wielki Możny Miasta pożenił swych synów, a wraz z ich żeniaczką ulotniło się płonne marzenie Haruba by stać się tylko trochę Mniejszym od Wielkiego Możnego. Astra wyglądała jak z krzyża zdjęta. Wszyscy kawalerowie z wyższej półki poddali się pokusie pozostania w świętym kręgu dumnych i wpływowych mieszczan. Astra popadła w melancholię, której nie sięgał największy znany mi smutek, a zatroskany o córkę Harub rozpoczął poszukiwania księcia z nieco bardziej pospolitej bajki.
Po trzech miesiącach prób i bolesnych porażek znalazł Astrze szynkarza. Lepszy szynkarz niż nikt, szeptała ze smutkiem Astra, zatem misję poszukiwawczą oficjalnie uznano za zakończoną.
Podczas gdy Astra bieliła suknię i zapuszczała panieńskie warkocze, szynkarz cieszył się ostatnimi chwilami wolności, pogrążając w rozpaczy kolejne niewiasty. Ślub planowano na lato, a zaraz po nim prawie szczęśliwa Astra zamieszkać miała na włościach wybranka.
Ot, nie byłoby najgorzej może. Lecz szynkarz, znany ze swego nieposkromionego temperamentu, wdał się w bójkę z nie mniej buńczucznym „poza-miastowym”, wygrywając bitwę, przegrywając jednak żonę. Rywal walki nie przeżył, co wpędziło szynkarza do więzienia na kilkanaście lat. Harub w swej niezrównanej wspaniałomyślności, miłości i dla córki wyrozumiałości nie kazał jej czekać na wybranka. Odświeżył poszukiwawczą misję i nadał jej nowy - plenerowy odcień. Tak więc Astrę obdarował „ziemianinem, skromnym acz szlachetnym”, co w języku ostatnich desek ratunku i brzytew dla tonących oznacza chłopa z mizernym dobytkiem. Astra na to przystała. Ślub miał odbyć się latem. Suknia wybielona, warkocze zaplecione. Lato nadchodzi, Astra wydana.
Harub odetchnął. I jak to w bajkach bywa, im głębiej Harub oddychał, tym mniej mnie było. Im spokojniej rozglądał się wokół, tym bardziej niepokój wiązał mi serce. A im bardziej mi wiązał, tym bardziej Harubowi rozluźniał. I nadszedł czas.
„Teraz Ciebie, dziecko, za mąż wydać trzeba”.
I wszystko puściło, jakby się skończyło zanim się zaczęło. Uśpiłam swą czujność, a teraz budzik radziecki brzęczał niestrudzenie. Miałam wybór, więc wybrałam wolność. Stanęłam na drodze i powiedziałam, że się nie ugnę dopóki nie dotrę do końca, dopóki nie znajdę tego, czego szukam. „Czego szukam, jeszcze nie wiem’, myślałam, „ale jeśli szeroko otworzę oczy, zabłyśnie w nich moja szczęśliwa gwiazda, zatopi się perła i popłynie do serca. Z perłą można już wszystko”.
Wariaci zawsze mają perły w sercach, zawsze wiedzą, co chcą zrobić. Nie zawsze wiedzą, dlaczego, ale serce nigdy nie myśli, serce działa. A zwłaszcza takie z perłą.
I znów szłam, szłam i szłam. Aż zobaczyłam starą opuszczoną chatę przy drodze. Ułożyłam się w niej wygodnie i zasnęłam. Miałam sen. Śniłam o wrzosach, o maciejkach, o pachnących liściach tytoniu, gdy przyszedł on. Pogłaskał mnie po głowie, uśmiechnął się i odszedł. A ja dotykałam ziemi, po której stąpał, zbierałam rosę, której dotykał i lśniłam równie pięknie jak on.
Gdy się obudziłam wspomniałam ten sen i poczułam ciepło w sercu. Szłam dalej, już lżej, łatwiej. Dotarłam do małej wioski, zobaczyłam starą kobiecinę przy studni. Podeszłam do niej by poprosić o wodę, gdy ze stajni wybiegł młody mężczyzna krzycząc: „Czego tu chcesz? Znajdo! Zabieraj swoje łachmany i wynoś się stąd.” Próbowałam coś powiedzieć, wytłumaczyć, że potrzebuję tylko szklanki wody, by ugasić pragnienie. Nie zdążyłam tego zrobić, poczułam uderzenie w głowę i usłyszałam: „Wynocha z podwórka!”. Rozwścieczony studzienny obrońca podbiegł do mnie miażdżąc mi kamieniem policzek. Leżałam bezwładnie na ziemi, krztusząc się kurzem. „Zabierzmy ją nad rzekę, niech tam zdechnie”. Myśli huczały mi w głowie, czy to o mnie? Czy to ja zostałam skazana? Na tej ziemi, za szklankę wody? Czy to ta woda jest taka cenna, czy to ja nie przypominam człowieka?
Zemdlałam. Gdy się ocknęłam leżałam nad brzegiem rzeki, moją twarz pokrywała gruba warstwa krwi i kurzu, przypominając o niefortunnym zdarzeniu. Byłam zbyt słaba by się podnieść. Wtedy znów przyszedł On, popatrzył na mnie, już się nie uśmiechał. Dotknął tylko moich włosów, opuścił ręce i odszedł. Zostałam sama. Bez dźwięku, bez obrazu, kompletna pustka. Czy to Bóg zabrał wszystko ze sobą? Czy nie zasłużyłam, by umyć twarz w rzece? By usłyszeć głosy ludzi? By zdążyć przed nimi uciec?
Zasnęłam.
Gdy się obudziłam była już noc. To dobrze, postanowiłam wstać. Poczułam ziemię pod stopami, ruszyłam w drogę. „A panienka dokąd?” Usłyszałam. Odwróciłam się, osłaniając twarz. „No dokąd? W takim stanie? I trzeba było Gawronów zaczepiać?”. To był młody mężczyzna, Żora. Pomógł mi dotrzeć do lasu, przyniósł wodę i trochę jedzenia. Powiedział dokąd mam iść. W Ostrid, miasteczku kilkanaście kilometrów od tego piekielnego miejsca, pracowała jego siostra. Miałam powołać się na niego i poprosić o schronienie. „Tak zrobię”, powiedziałam.
*
Przy narodzinach otrzymujesz pakiet emocji, pecha, szczęścia i nadziei. Zawsze, gdy pojawia się nadzieja, jakieś nieszczęście wyskakuje z kapelusza, a gdy jesteś na dnie ktoś pomaga Ci się odbić i znów widzisz iskrę na swej drodze. Ale iskra to nadzieja. I tak w kółko. Koło fortuny z wielkim, czarnym bankrutem.
Żora dał mi iskrę, więc czekałam na bankruta. Dotarłam do miastecka, o którym mówił i odnalazłam jego siostrę. Cudowna osoba, Dobra. Ona naprawdę dała mi dobroć. Może tak to już jest? Każdy daje to, co ma, zgodnie z imieniem? Zgodnie z rysunkiem nas samych w oczach rodziców, w słowach znajomych, w gestach przechodniów? I tak dajemy, aż wszyscy przywykną, że nic innego dać nie możemy, niż to, co myślimy, że mamy.
Dobra miała wiele dla mnie cierpliwości. Jej mąż i syn zginęli w wypadku kilka lat wcześniej. Odtąd Dobra żyła dniem codziennym, nie zastanawiała się nad tym jak to powinno być, a jak nie, kto dostał, na co zasłużył, kto nie zasłużył a mimo to dostał. Mówiła: „W życiu zawsze pierwsze skrzypce gra zbieg okoliczności. Może kiedyś i Tobie coś zagra”. Chciałam powiedzieć, że to my decydujemy o swym losie, ale wspomnienie mojego życia zamknęło mi usta. Zbieg okoliczności, może tak naprawdę nosi imię Boga? Może powinnam się modlić: Boże, zbiegnij swe okoliczności tak, by spełniło się moje marzenie. Zbiegnij wszystkie małe, kolorowe okoliczności i spraw, by dały mi szczęście i radość.
Nie modliłam się jednak wcale.
Razem z Dobrą mieszkałyśmy na poddaszu starego budynku przy największej ulicy miasta. Kilka ulic dalej mieściła się mała kawiarenka, w której Dobra była kelnerką. Jej skromna pensja nie wystarczała na utrzymanie nas obu, więc poprosiła szefa kawiarni, bym mogła tam od czasu do czasu posprzątać. On zgodził się i tak pierwsze kosmyki okoliczności zaczęły się zbiegać. Wieczorami siadałyśmy przy oknie i długo rozmawiałyśmy. Dobra opowiedziała mi o swoim dziecku i mężu. Pojechali z wizytą do jej brata i zginęli w drodze powrotnej. Piekielna wieś. Albo nie można jej opuścić albo nie można jej opuścić bez uszczerbku, wysysa przydział szczęścia na całe życia. Coś w tym jest. Dobra odwiedziła brata tylko dwa razy, mimo, że to tylko kilkanaście kilometrów stąd.
I tak mijały nam wieczory, coraz więcej wiedziałam o Dobrej, o jej zmarłej rodzinie, o jej bracie zakleszczonym w piekielnej wiosce i o sobie samej.
Pewnego dnia właściciel kawiarni zmarł. Jego żona poprosiła nas, byśmy zaopiekowały się kawiarnią, bo tylko nam naprawdę ufała. Wkrótce i ona zmarła, zostawiając nam obu kawiarnię, my zaś chętnie spełniłyśmy jej prośbę. Dobra zajęła się zamówieniami i finansami a ja pilnowałam wszystkiego na miejscu. I tak Dobra stała się z kelnerki głównym menedżerem, a ja ze sprzątaczki - kreatorem kawiarnianej codzienności.
Kawiarnia zmieniała się z dnia na dzień. Miałyśmy coraz więcej klientów i zamówień. Mogłyśmy zmienić jej wystrój, kupić stoły i krzesła, pomalować ściany, wprowadzić nowe produkty, piec ciasta, ciasteczka, jakich nikt w Ostrid nigdy jeszcze nie smakował. Wszystkim podobało się odnowione oblicze naszej kawiarenki, najbardziej nam samym. Przesiadywałyśmy tam godzinami, to był nasz pierwszy dom. Pierwszy i najważniejszy. Zaczęłyśmy czuć się szczęśliwe. Dobra coraz rzadziej mówiła o swojej rodzinie, rzadziej płakała, ja też płakałam coraz mniej. Coraz słabiej pamiętałam bolesną przeszłość. Po dwóch latach do kawiarni przyjeżdżali znamienici goście, urządzali wesela, chrzciny, a my spełniałyśmy ich życzenia. Czuli się przy nas bezpiecznie. I my bezpieczne czułyśmy się przy nich. Dopóki przychodzili dopóty my toczyłyśmy swe życie spokojnie.
A przychodzili ludzie różni: starzy i młodzi, biedni, bogaci, smutni i weseli, melancholijni artyści, apatyczni nudziarze, bezkompromisowi wichrzyciele i strachliwi „czy wolny jest stolik za filarem?”. Bawili się lepiej lub gorzej, ciszej lub głośniej, energicznie lub w zadumie, ale zawsze, zawsze czuli się tu jak w domu. Od pierwszego momentu, gdy zasiadali przy kawiarnianym stoliku czuli się po prostu jak w domu. Czyim? Swoim oczywiście, swoim wymarzonym, swoim idealnym, swoim nierzeczywistym i groteskowym. Domu.
Jeden bankier, przyjeżdżający co środę wciąż namawiał nas na otworzenie małego salonu gry dla gości. „Miałybyście furę, w istocie furę pieniędzy. Rozluźniony człowiek traci czujność, poddaje się biegowi spraw, ufa, że nie stanie się nic, czego nie mógłby sobie życzyć. W istocie, stanie się to, czego życzycie sobie Wy.” Tak ów bankier mawiał. A my na to: „Tak nie można, nie można nadużywać czyjegoś zaufania. To obrzydliwe, tak po cichu, chowając wyrzuty do kieszeni.” Bankier drapał się wtedy po głowie i odpowiadał: „Zaufanie? Tak, w istocie, to mój pomysł, i to całkiem niezły pomysł…” I stawał się wtedy gościem innego zupełnie świata, wpatrując się w pustą filiżankę, kalkulował, kalkulował, kalkulował. W istocie.
W soboty o pierwszej przyjeżdżała do nas chora dziewczynka, Emi. Razem ze swoją mamą siadały przy stoliku przy oknie. Emi przyglądała się kwiatom, niebu, ptakom i ludziom. Zerkała na gości, na ich stoliki, płaszcze, kapelusze, czasami szeptała coś mamie do ucha. Potem gładząc zawieszony na łańcuszku sygnet zanurzała się w swój świat wyobraźni. Byłam przekonana, że wyobraźni najbogatszej ze wszystkich dziecięcych i najbardziej dojrzałej ze wszystkich dorosłych. Ciekawiło mnie, o czym właściwie Emi myślała. Jej oczy nigdy się nie zatrzymywały, drgały leciutko lub odwracały gwałtownie. Jej oczy krzyczały, chciały się wyrwać z bladego, mizernego ciała złożonego w ofierze wąskiej kanapce przy oknie. Któregoś dnia postanowiłam podejść do Emi i zapytam ją o jej najpiękniejsze wyobrażenie. Nadeszła sobota, czekałam na nią ze zniecierpliwieniem. Zbliżała się pierwsza, gdy zobaczyłam jej matkę, zbliżającą się do kawiarni. Wybiegłam zza lady, by otworzyć drzwi, jednak ona była sama i nie weszła do kawiarni. Spojrzała na mnie przez szybę, odwróciła głowę i odeszła. Niebo opuściło się, świat dla mnie zamarł, głosy przycichły. Został szum morza, szum piasku, śpiew ptaków, nieobecny świat Emi i nieobecna Emi.
Unoszę wzrok ku niebu i czekam. Bóg żyje na wariackich papierach, a raczej - na papierach wariatów. Może podrzuca je od czasu do czasu, potem składa ze sobą różne kawałki, może się przecież pomylić? Z Adamem i Ewą to chyba pomyłka, prawda? Gdybym ja była Ewą nigdy nie zjadłabym jabłka, gdybym była Adamem nie kusiłabym Ewy. Zatem dlaczego oni? Czy Bóg nie mógł poczekać na lepszy egzemplarz człowieka? Może świat udałby się lepiej. Ale nie poczekał, tak więc patrzę w niebo i czekam na boskie tasowanie.
„Wygrała pani, naprawdę wygrała! Gratuluję! Sto milionów, to dopiero!”. „Wygrałam? Naprawdę wygrałam? Sto milionów? To dopiero!”. Idiotyczne.
„Tak mi przykro, ma pani raka”. Tak brzmi śmiertelna diagnoza? „Tak mi przykro, umrze pani w ciągu sześciu miesięcy”. Czy może tak? „Kto, ja?”. A tak odpowiedź? „Ja? Przecież to niemożliwe, wiedziałabym o tym…”. Toteż właśnie się dowiedziałam. Nie wiem jak to brzmi ani jak powinno, nigdy mnie to nie spotkało i pewnie nie spotka, wiedziałabym o tym.
Przestaję patrzeć w niebo. Obojętność Boga uderza mnie w skronie. Może potrzebny jest jakiś wstrząs, może burza? Ciekawe czy po burzy losy ludzkie zmieniają swój tor. W Japonii jest sporo trzęsień ziemi, ale tam nie wierzą w Boga. Tasuje się tylko tym, którzy wierzą, dla innych to jest wciąż ta sama ścieżka.
Przez kilka następnych dni nie przestawałam myśleć o Emi. Myślałam o moich znajomych, którzy mnie porzucili i o ich znajomych porzucających kolejnych znajomych, o mojej przyjaciółce, połówce – skorupce, o starej, zanurzonej w fotelu Ednie, o Harubie i jego córce, o tych wszystkich patafianach w koronkowych surdutach, o bracie Dobrej i jej zmarłej rodzinie. Wszystko pokrył kurz, wspomnienia bledsze o kilka lat nie wzbudzały już we mnie tak silnych emocji. Chciałam coś w sobie obudzić, wypełnić się dawnymi przeżyciami, przywołać wypowiedziane niegdyś słowa, śmiać się lub płakać, ale nic się nie stało.
Odległe, odległe, odległe. Moje życie jest ode mnie odległe, staram się je odnaleźć, ale ono jest zawsze za moimi plecami. I kręcę się w kółko, a ono wraz ze mną. Nie trzymamy się za ręce.
Może powinnam postarać się poczuć szczęśliwa? Może przynajmniej trochę szczęśliwsza niż jestem? Może…
Czas wracać, klienci czekają, ciastka się pieką, życie się kręci, więc muszę nadążyć.
*
Dobra wbiegła do kawiarni z wypiekami na twarzy, ze łzami w oczach i wiatrem we włosach, ze wszystkimi możliwymi na tej ziemi oznakami zadowolenia, zaskoczenia i spełnienia. Czkała i łkała, wyrzucała z siebie słowa w spazmatycznej euforii. W końcu udało mi się rozszyfrować wieści, złożyłam wszystkie elementy w całość i treść okazała się znacznie bardziej interesująca niż przypuszczałam. Naszymi babeczkami, ciasteczkami, czekoladkami, wszelkimi mniami – ami zainteresował się prawie książę z prawie bajki – węgierski hrabia Golos Samosz. Chciał, byśmy przyrządzały nasze smakołyki na specjalne wielkomiejskie uroczystości, z pompą, świtą, całą węgierską uszle buszle elegancją. Propozycja nie byle jaka, więc i nie byle jakie świętowanie. Zaprosiłyśmy połowę miasteczka na wielką hulankę, ciesząc się sukcesem sięgałyśmy do butelki. Z samego, ciężkiego rana rozpoczęły się przygotowania. A przygotowywałyśmy się solidnie. Dobra była dostawcą – reprezentantem, a ja zostałam na miejscu, by opowiadać klientom o naszych bajaderach znikających w znamienitych węgierskich ustach. Wszyscy słuchali tego chętnie, nazajutrz mniej chętnie, dnia trzeciego – wcale. Życie wskoczyło na swe dawne tory. Sławy nie czułam, chociaż Dobra podkreślała, że nasze wyroby zna już cały elitarny świat. A ja wierzyłam jej słowom.
Mijały miesiące, każdego dnia spijałam radość naszego szczęścia, naszego przepysznie pachnącego życia, naszych siekanych migdałków, prażonych orzeszków, mielonej kawy i nieustających och – achów.
Pewnego dnia Dobra wróciła z podróży w świetnym humorze. „Mam pomysł!”, powiedziała, „Cudowny, to jest coś, co pomoże nam rozwinąć skrzydła, wprowadzi w wielki, pełen niewyczerpanych możliwości świat. Tylko pomyśl, ile mogłybyśmy zrobić w samym Vert. Po co nam kawiarnia w tym małym miasteczku? Sprzedajmy ją i otwórzmy nową! W Vert! Co Ty na to?”. „Sama nie wiem”.
I sama nie wiedziałam, przywiązałam się do tego miejsca, lubiłam naszą starą kawiarnię, lubiłam ludzi, którzy co dzień nas odwiedzali, znałam ich historie, dobrze się z tym czułam, bezpiecznie. Miałam solidne zaplecze, miałam siebie w każdym gościu, przy każdym stoliku, w każdej filiżance świeżo zaparzonej kawy. „Trochę tego mi szkoda” powiedziałam. „Otworzymy lepszą kawiarnię, wszyscy będą do nas przychodzić, poznasz nowych ludzi, a nasi starzy goście też będą nas czasami odwiedzać. Zrób to dla mnie, proszę. Ja pomogłam Ci, gdy tego potrzebowałaś”. O, pomyślałam, ciężka artyleria, mocna broń na poważną sprawę. Poważna sprawa zaczęła ciążyć jak armatnia kula, więc powiedziałam: „Zgoda”.
Dobra zajęła się wszystkim. Pojechała do Vert kilka dni wcześniej i urządziła nasze nowe mieszkanko. Ja miałam się tylko spakować i przywieźć „serce przepełnione radością”, jak mówiła. Tak też się stało, kupiłam nową, brązową walizkę i nową, zieloną parasolkę, żeby wyglądać bardziej po vermońsku. Ruszyłam na stację, wsiadłam do pociągu, wysiadłam z pociągu - u celu, rzecz jasna, postawiłam walizkę na peronie i zrobiłam sobie mały, poczekalniany kącik. Obejrzałam dworzec, ale jak to dworzec, żadne „specjalimą”. Ogromnie byłam ciekawa, co się wydarzy, ale zgodnie z ustaleniami, czekałam. Dobra tak powiedziała, widocznie Dobra wiedziała.
I tak czekałam i czekałam. Minęła pierwsza godzina, potem druga, piąta, siedemnasta, a ja siedziałam na brązowej walizce z zieloną parasolką w dłoni. Zapadł zmierzch, dozorca wyszeptał, że muszę znaleźć inne lokum, bo tutaj jest „punkt podróżny, tu się nie siedzi, tu się wsiada i wysiada”.
Wstałam, więc z brązowej walizki i przeszłam na drugą stronę budynku. Dozorca widząc moją, zrezygnowaną, przygarbioną sylwetkę złagodniał i polecił mi hotel oddalony zaledwie kilka ulic od dworca. Przenocuję tam, pomyślałam, jutro znajdę Dobrą. Widocznie coś ją dziś zatrzymało.
Hotel był znośny. Kilka hulaszczych dusz błędnie krążących po korytarzach nie powstrzymało mnie przed zaśnięciem. Następnego dnia poszłam do ratusza, by odnaleźć hrabiego Golosa Samosza. „Kto? Golos? Samosz? Nie ma takiego w całym Vert”, poinformowała mnie pani urzędniczka. „Musiała się pani pomylić”, odpowiedziałam, „Utrzymuję z nim kontakt od wielu tygodni, wiem, że mieszka właśnie tutaj”. „Pani utrzymuje?”. Zamarłam. „Pani utrzymuje z nim kontakt od wielu tygodni i nie wzięła Pani od niego adresu?”
No dobrze, jest w tym logika. Jest prawdopodobieństwo. Ale nie, to niemożliwe, niemożliwe, żeby Dobra.., nie Dobra…, nie ona, moja przygarniająca duszyczka, moja „weź serce przepełnione radością” i „świat pełen możliwości”.
O Boże…
Co za banał. Co za idiotyzm, co za szachrajstwo, co za oszustwo, perfidne oszustwo, kradzież tych moich żałosnych radości serca, kradzież pieniędzy…
Kradzież pieniędzy!
I tak Dobra przestała być w mym mniemaniu dobrocią. Przykleiłam się do brązowej walizki, zielonego parasola i poszłam przed siebie.
*
Nigdy nikomu nie opowiadałam mojej historii, a teraz tu, w zapadłej spelunie, przy najciemniejszej ze wszystkich ulic Vert, rozlewałam się, rozklejałam, wyrzucałam całą gorycz i czerń tkwiąca we mnie od lat. Z każdym łykiem najmarniejszego na świecie wina czułam się bliższa ziemi, coraz mniejsza, podlejsza, ciemniejsza, złamana, zaciśnięta, zdeptana, skrojona, zużyta, skończona. Nie widziałam już nic, nie chciałam się podnieść, uderzałam głową w stół, bałam się zasnąć, bałam się obudzić, bałam się życia w słońcu.
Kilka dni spędziłam w tej knajpie, nie pamiętam jej nazwy, chyba nigdy jej nie znałam, ale tam zaczerpnęłam piekielnego tchu, palącego oddechu wszystkich „radości serca” i „wielkich możliwości”.
Napisałam testament.
Ja, Kamille, nieważne skąd, nieważne kiedy urodzona, nieważne z kogo, daruję cały mój majątek Tobie, czytelniku mej ostatniej woli, oddaję brązową walizkę, jeśli ją znajdziesz, suknię, którą miałam na sobie w dniu śmierci, włosy, oczy, skórę, paznokcie, serce, wątrobę, bierz, co chcesz, nie chcesz – też bierz, bo sama siebie nie pogrzebię. Wiedz, że wszystko, co jest we mnie, może być i w Tobie, co poza mną, nigdy Cię nie dogoni, ani Ty tego nie dościgniesz. Wiedz, że nic nie zawiera się w niczym, a wszystko we wszystkim, że skrzydlate aniołki odwrócą się od ciebie, a demony podadzą Ci pomocną dłoń.
Przyjmij tę pomoc.
Twoja Kamille”



Dzięki za przeczytanie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz