Istnieje
teoria, że bez przypisanej roli społecznej człowiek się gubi. I tu się zgadzam.
Istnieje również teoria, że bez przypisania kobietom roli kobiecej, a
mężczyznom roli męskiej, człowiek się gubi. Ja zagubiona czuję się czasami i
rzadko ma to związek z gotowaniem lub nie gotowaniem zupy.
Podobno w
krajach patriarchalnych panuje w rodzinach ład i porządek, mało tego, wszyscy
są szczęśliwi. Kobieta gotuje, sprząta i wychowuje dzieci (pomaga jej
córka), mężczyzna pracuje i wraca do domu (a tu „pomaga” syn). I to daje bazę,
każdy robi to co lubi, bo tak zdecydowała natura, a z naturą trudno
polemizować. Zwolennicy teorii nigdy nie przyznają, że kobieta może chcieć z
córką pooglądać mecz, a mężczyzna z synem ugotować kolację. Sprzeczne, prędzej
czy później się pogubią. I stąd frustracje i stąd depresje i stąd nieład
emocjonalny i próby poukładania sobie wszystkiego w głowie
skazane na niepowodzenie. W naturalnej konsekwencji każdy inny układ rodzinny
niż patriarchat nie sprawdzi się. Przeciwnicy teorii twierdzą, że patriarchat
wprowadza niepotrzebnie archaiczne podziały i nie pozwala ani kobiecie ani
mężczyźnie tak naprawdę uzyskać samospełnienia.
Matriarchat
istnieje w wielu społecznościach na świecie, na przykład w Minangkabau,
czwartej co do wielkości grupie etniczną Indonezji, mało tego - elicie kraju.
Albo Mosuo w Chinach Południowych. Matriarchat istnieje na kontynencie, co
ciekawe, każdym poza Europą.
Ale cóż może
matka? Matriarchat jest takim trochę negatywem patriarchatu. Dwie strony frontu
- każda przerzucając się argumentami tworzy sytuację absurdalną. Bo jakie ma to
znaczenie czy jestem za ojcem czy matką jako głową rodziny? Uogólnienie?
Oczywiście płeć mózgu określa charakter relacji pod rządami jednej lub drugiej
płci, ja jednak mam wrażenie, że gdyby w połowie rozgrywki ktoś się zamyślił i nie przeszedł na drugą stronę boiska, nadal zaciekle walczyłby ze swoją
opozycją, tyle że inną. Ale kto by to zauważył?
To może po
równo. Ramy mieć trzeba, grunt, żeby nie połamały nam żeber. Trochę się
pogubiliśmy. I tak kobieta wyemancypowana dźwiga ciężary, bo równouprawnienie,
wpada w drzwiach na męskie plecy, bo równouprawnienie, obiera pół marchewki i
gotuje połowę zupy, bo równouprawnienie. A gdyby połączyć równouprawnienie z
kulturą, miłym gestem, to naprawdę byłoby tak źle? Trzeba być tak do bólu
logicznym i konsekwentnym? Nie można mieć tych samych praw i jednocześnie
otworzyć kobiecie drzwi, żeby krew nie zabulgotała w żyłach
równouprawnieniowcom? A jeśli tylko zostajesz przyłapana na serdecznym odbiorze
takiego miłego gestu zaraz ktoś powie, że on(a) tak walczy, a ty tak
zaprzepaszczasz. Zatem instynktownie odpowiadasz: ja o równouprawnienie nie
prosiłam. Nie będę tłumaczyć.
Dzięki za przeczytanie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz